„Pułapka polisolokat. To tylko reklamowe foldery, a tracimy na nich oszczędności życia.”

To  dosyć długi ale warty przeczytania artykuł Pani Miry Suchodolskiej.  Opisuje w nim ludzkie tragedie związane z inwestowaniem , czasami oszczędności  całego życia.

Dlaczego tak się dzieje ? To, co napiszę jest tylko moją subiektywną opinią.

Po pierwsze. To Firmy Ubezpieczeniowe są same sobie winne, że psuje się rynek. Z chęci coraz większego przypisu składki otworzyły nowe kanały dystrybucyjne dając do sprzedaży produkty ubezpieczeniowe bankom i firmom typu „Doradcy finansowi”.  Możemy sprawdzić w raporcie Rzecznika Ubezpieczonych, że kiedyś skarg tego typu było  o wiele mniej. Problem narasta i większość skarg na poliso lokaty jest na usługi bancassurance.

Po drugie. Słowo „Doradca Finansowy” na wizytówce nic nie znaczy. Większość  sprzedawców kredytów, kont, lokat, ubezpieczeń, ma  na swojej wizytówce właśnie to słowo.  A na wstępie należałoby poprosić o wylegitymowanie się odpowiednim dokumentem, potwierdzającym używanie takiego tytułu ! Zacznijmy rozróżniać sprzedawców od doradców !

Po trzecie.  Nacisk firm na wykonanie planu produkcji powoduje, że wielu sprzedawców proponuje produkty wysoko-marżowe ze strachu przed utratą pracy, często jest to własna działalność gospodarcza. Inną sprawą jest etyka zawodowa, której również często brakuje – sprzedaż  tylko przez pryzmat  własnej prowizji.

Po czwarte. Ludzie też nie są bez winy. Niektóre osoby zaślepione chęcią zysku prędzej uwierzą w lukrowane słowa sprzedawcy niż rzetelne informacje podane przez doradcę. Sam miałem kilka takich przykładów, gdzie omawiałem możliwości rynku finansowego, pokazałem relacje pomiędzy zyskiem a ryzykiem, od rynku pieniężnego po akcyjny. I co ? Usłyszałem odpowiedź : „Panie ja mam zagwarantowane 14% na lokacie”. Słysząc nazwę firmy pokazałem stronę z „czarną listą” KNF-u, na której figurowała ta firma. I co ? Poszedł tam wpłacić. Ale potem „Jak trwoga, to do Boga” . Pisma, pozwy itp…

Pracuję w Branży finansowo-ubezpieczeniowej od 1995 roku i od samego początku mojej kariery jedynym celem był interes klienta, nawet gdyby był sprzeczny z moim interesem.  Pewnie dlatego do dzisiaj wykonuję ten zawód i dzięki moim klientom, którzy mi zawierzyli. To co dzieje się obecnie na rynku bardzo mnie  bulwersuje. Uważam, że nie idzie to w dobrym kierunku.

Ale przeczytajcie artykuł i osądźcie sami czy  mam trochę racji.

„Spójrz tylko, co moja żona z córkami kupiły za fantastyczny produkt finansowy – stary przyjaciel, jednocześnie klient mec. Anny L., był wyraźnie poirytowany, wyciągając z aktówki papiery. Tłumaczył: kobiety wpłaciły 5 tys. zł w coś, co miało być ubezpieczeniem, zarazem bezpieczną lokatą na przyszłość. Po roku okazało się, że kwota stopniała do 3,5 tys. zł, a ubezpieczyciel żąda, aby wpłacić kolejne 5 tys., bo inaczej stracą wszystko tytułem „opłaty likwidacyjnej”. – Nie jestem idiotą, nie dam już im ani grosza. Ale to wielki skandal, trzeba coś z tym zrobić – mówił. Prawniczka słuchała z zainteresowaniem…
Kancelaria przygotowała i złożyła w imieniu 168 klientów w Sądzie Okręgowym w Warszawie pozew zbiorowy przeciwko Aegon TU na Życie SA (kolejne 40 osób zamierza do niego dołączyć) – domagają się zwrotu opłat likwidacyjnych. W przygotowaniu są kolejne pozwy. Drugi będzie dotyczył ustalenia, że klauzula o opłatach likwidacyjnych nie wiąże, czyli ubezpieczycielowi nie wolno ich pobierać. Trzeci będzie związany z ubezpieczeniami grupowymi na życie. A potem przyjdzie kolej na pozwy przeciwko kolejnym firmom – Skandii, Axie, Generali, Nordei, Europie, Copmpensie, Open Life. Skala przedsięwzięcia jest ogromna. Ale też wielka jest skala ludzkich tragedii, straconych majątków, złamanych żyć. Ilu osób dotyczy, trudno oszacować. Pewnie kilkuset tysięcy Polaków, którzy zainwestowali pieniądze w coś, czego nie rozumieli, ale wierzyli, że będzie ich zabezpieczeniem na przyszłość, wierzyli instytucjom zaufania publicznego. Mówi się, że tylko Aegon sprzedał ok. 170 tys. osobom swoje ubezpieczeniowe „produkty”…
Jak to działało i działa
Aby zrozumieć mechanizm, który sprawił, że tyle osób podpisało niekorzystne dla nich umowy, posłużmy się kolejnym przykładem z akt.
Pewna kobieta dostała spadek, dużą dla niej kwotę 100 tys. zł. Przedsiębiorcza, zaradna, nie chciała przejeść pieniędzy. Postanowiła je zainwestować, a że sama się nie bardzo orientowała, udała się do doradcy finansowego. Ten zaczął namawiać ją na „fantastyczny produkt”, dzięki któremu na starość nie będzie musiała się martwić o pieniądze. Rysował na kartce wykresy, pokazywał kolorowe katalogi, w których roiło się od uśmiechniętych twarzy, wyliczał kilkucyfrowe stopy zysku. Podpisała umowę. Po roku dostała pismo, w którym firma wzywała ją do zapłaty kolejnej raty – 100 tys. zł. Oniemiała. Kiedy spotykała się z doradcą, poinformowała, że to spadek, sama miała o wiele mniejsze dochody. O tym, że co roku będzie musiała wpłacać taką samą kwotę, nie było mowy. Ani o tym, że jeśli nie będzie jej stać albo jeśli zechce zlikwidować lokatę, będzie musiała uiścić „opłatę manipulacyjną” wynoszącą 100 proc. kwoty, którą miała na koncie. Teraz okazało się, że jej spadek przeszedł na rzecz firmy ubezpieczeniowej, której zaufała.
Nie czytała umowy? Na słowo zawierzyła obcemu człowiekowi? Moja pierwsza refleksja – dobrze jej tak. Ponosimy konsekwencje swoich decyzji, głupota kosztuje. – Nie ma prawa zabraniającego ludziom podpisywać umowy, w których zrzekają się praw do własnych pieniędzy, a innym brać tego, co im ktoś podaruje – mówię.
Ni pies, ni wydra
Żeby być dobrze zrozumianym: ubezpieczenia na życie i na dożycie są potrzebne. Od lat funkcjonują z pożytkiem dla klientów i firm je oferujących. Ich mechanizm jest prosty i dobrze znany. Klient co jakiś czas wpłaca ubezpieczycielowi pewną kwotę pieniędzy. W zamian zyskuje pewność, że np. w razie nieszczęśliwego wypadku on sam lub jego bliscy dostaną określoną sumę pieniędzy. Ubezpieczenia, zwłaszcza na życie, jako bardzo wrażliwy produkt związany z egzystencją ludzką, są obwarowane rygorystycznymi przepisami, krajowymi i unijnymi. Doradcy ubezpieczeniowi muszą nie tylko zdać trudne egzaminy, ale jako osoby zaufania publicznego w swoją pracę mają wpisany etos dbania o dobro klientów. Muszą ich informować o wszystkich szczegółach zawieranych umów, tłumaczyć niejasności.
Bo jak to działa? Oferuje się klientowi ubezpieczenie, które przedstawia się jako długoterminowy produkt oszczędnościowo-inwestycyjny, bezpieczny i zyskowny z roczną stopą zysku sięgającą nawet 15 proc. O ryzyku nikt nie informuje. Następnie tylko nieznaczna część składki jest przekazywana na ubezpieczenie, gros inwestowane w UFK. Klient dostaje dostęp do aplikacji komputerowej i ma sam sobie zarządzać swoimi pieniędzmi. Przy czym firma pobiera wysokie opłaty – za wszystko. Za dostęp do aplikacji, za każdą operację, którą wykona klient itp. Do tego dochodzi normalne ryzyko rynkowe. To dlatego z 5 tys. pierwszego klienta po roku zrobiło się 3,5 tys. zł. Kiedy człowiek zorientuje się, w czym rzecz, i chce się wycofać, dowiaduje się o „opłacie likwidacyjnej”, w zależności od firmy wahającej się między 90 a 100 proc. w pierwszych latach. Potem spada ona np. do 60 proc. i dopiero po 10 lub 25 latach wynosi 0.
To tylko mechanizm, bo tego typu produktów jest mnóstwo, szytych na miarę zasobności portfeli klientów. Aegon miał ponad 50 wzorców umów, Skandia kilkanaście. Są produkty VIP-owskie, gdzie klient wpłaca np. po 5–10 tys. miesięcznie. Są też dla ubogich zjadaczy chleba, ze składką np. 100 zł co 30 dni. Łączy je to, że w zasadzie każdy na nich traci.
Polisy oferują osoby, które nie mają licencji pośredników ubezpieczeniowych i w dodatku są lojalne wobec firmy i jej zysków, a nie wobec klienta
Ale te indywidualne ubezpieczenia to jeszcze nic. O wiele ryzykowniejsze i dziwniejsze, żeby nie użyć innego słowa, są grupowe ubezpieczenia na życie z ubezpieczeniowymi funduszami kapitałowymi. Rzecz w tym, że tutaj klient nie jest nawet stroną umowy. Nie ma żadnych praw. No poza tym, że ma prawo przystąpić i płacić. Jeśli przy tych indywidualnych ma prawo domagać się pokazania przed podpisaniem umowy OWU (i albo dostanie, albo nie), tutaj może sobie o tym tylko pomarzyć. Jak to działa? Konsument podpisuje deklarację przystąpienia do ubezpieczenia, którą składa różnego rodzaju pośrednikom: bankom, firmom doradztwa finansowego, brokerom etc., i nie ma dostępu do umowy zawartej pomiędzy ubezpieczycielem a pośrednikiem, bo jest ona tajna. Otrzymuje jedynie wyciąg z tejże umowy, z którego wynikają jedynie jego obowiązki, głównie do płacenia składki. Nie dostał jej nawet rzecznik ubezpieczonych, choć o to prosił. Tym bardziej nie dostanie Kowalski czy Nowak. Może liczyć co najwyżej na prospekt reklamowy lub ulotkę. Nie dostaje też polisy. Ma tylko certyfikat o przystąpieniu do ubezpieczenia grupowego. Różnica między grupowymi a indywidualnymi jest jeszcze taka, że w grupowych klient sam nie zarządza inwestowaną w UFK kwotą. Robią to za niego inni, pobierając sowite opłaty, ale z różnym skutkiem. Oczywiście w każdej chwili można się wycofać, tylko trzeba zapłacić opłatę likwidacyjną. – Ludzie są w pułapce. Widzą, że tracą pieniądze, ale kiedy zerwą umowę, stracą wszystko lub znaczną część oszczędności życia. Więc część płaci, mając nadzieję na cud – kwituje prawniczka.
Jej zdaniem w przypadku tych produktów obchodzone jest, jeśli nie łamane prawo. Bo po pierwsze, choć wcześniej forma ubezpieczenia grupowego także była znana, ale zawsze dotyczyła konkretnego zdarzenia i grupy ludzi – np. pracodawca ubezpiecza swoich pracowników, przewoźnik pasażerów, spedytor przewożone bagaże. A co łączy ludzi, którzy przystępują do grupowego ubezpieczenia w UFK? – De facto pośrednik, czyli np. bank, jest tutaj ubezpieczającym. Bierze zresztą za to wysoką prowizję – mówi mecenas. Jak wysoką, nie wiadomo, bo umowy są tajne. Na rynku mówi się, że prowizja wynosi tyle, ile roczna składka złapanego na taką polisę człowieka. Zresztą same firmy tłumaczą wysokość opłat likwidacyjnych tym, że w razie wycofania się klienta muszą zwracać prowizję, którą za niego wzięli pośrednicy.
– To obejście przepisów o pośrednictwie ubezpieczeniowym – irytuje się prawniczka. Nie dość, że polisy oferują osoby, które nie mają licencji pośredników ubezpieczeniowych, w dodatku są lojalne wobec firmy i jej zysków, a nie wobec klienta.
Jest jeszcze trzecia grupa produktów oferowanych klientom, znana pod nazwą polisolokat wieloletnich. Przedstawianych nie tylko jako skuteczne narzędzie do pomnażania pieniędzy, ale także dających korzyści podatkowe. W ich przypadku wpłaca się tylko jedną ratę, odpowiednio wysoką. Przy czym opłatę za zarządzanie nią uiszcza się z góry za 10 lat. To, bagatela, jakieś 30 proc. od całości wpłaconej kwoty. – W przypadku jednego z ubezpieczycieli pierwsze notowania towarzystw ubezpieczeniowych były takie, że po miesiącu ludzie mieli na kontach już tylko połowę wpłaconej kwoty. Po trzech latach zostało im zaledwie 25–30 proc. – opisuje mec. Lengiewicz.
Pewne jak w banku
Tym, co może oburzać, jest fakt, że w procederze biorą udział – jako pośrednicy – banki. Te wykorzystują lukę prawną w polskich przepisach. Bo jeśli produkty stricte ubezpieczeniowe obwarowane są ścisłymi przepisami, jeśli nad inwestycjami czuwają nawet unijne dyrektywy, to produkty ubezpieczeniowo-inwestycyjne nie są nimi objęte. Wspomina o nich jedynie art. 13 ustawy o działalności ubezpieczeniowej. Mówiąc inaczej: w rzeczywistości nie są w ogóle uregulowane. Czyli hulaj dusza, piekła nie ma. Nie ma nadzoru. Nie ma limitów. O problemie z UFK, nagannych praktykach, skargach ludzi traktuje obszerny raport rzecznika ubezpieczonych z 2012 r. (rzu.gov.pl/pdf/Raport_UFK.pdf). Wątpliwości co do takich praktyk wielokrotnie wyrażał przewodniczący KNF. I co? Jest jak było.
Zapytałam UOKiK o stanowisko. Rzecznik Małgorzata C. odpowiedziała: „W tej chwili prowadzimy kilka postępowań – większość to postępowania wyjaśniające (sprawdzamy, czy doszło do naruszenia zbiorowych interesów konsumentów, gromadzimy skargi konsumentów, analizujemy wzorce umowne, regulaminy, tabele opłat i prowizji). Postępowania dotyczą zarówno umów indywidualnych, jak i grupowych. W tych działaniach przyglądamy się różnym produktom inwestycyjnym dystrybuowanym przez różnych przedsiębiorców (banki, ubezpieczycieli, pośredników), warunkom w umowach i regulaminach, materiałom reklamowym, a także metodom oferowania tych produktów – ich sprzedaży.
W zasadzie jedynie KNF stara się położyć tamę niekorzystnym dla klientów praktykom. Widząc, że nie ma co liczyć na samoregulację branży w tym zakresie, przygotował projekt rekomendacji dotyczącej dobrych praktyk w zakresie bancassurance. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, ma wejść w życie do listopada.
Naganiacze
Przenieśmy się zatem na „konferencję” jednej z firm, która rekrutuje i zatrudnia takich agentów sprzedażowych. Jesteśmy w bardzo dobrym hotelu w centrum Warszawy, przed którym zaparkowano stado aut marki Porsche z logo firmy. Na widowni mnóstwo ludzi: młode kobiety w niemodnych sukienkach, mężczyźni z wąsami w stylu wujka Stefana, w zaciasnych garniturach. Na mównicy wyluzowany mężczyzna w szytym na miarę garniturze. Perfekcyjna mowa ciała, ustawiony głos. Przekaz brzmi: nieważne, kim jesteś. Nieważne, jakie masz wykształcenie i jakie umiejętności. Możesz zarabiać duże pieniądze. Kto nie chce? Każdy by chciał. Chętni zostaną nauczeni technik sprzedaży. Odpowiada na pytania klientów tak, by nie skłamać, ale i nie powiedzieć prawdy. Warunek: sami muszą najpierw wykupić „produkt”. Mając świadomość, że co miesiąc są zobowiązani uiszczać składkę, prędko pozbędą się obiekcji moralnych.
Podobnie ma się rzecz z pracownikami banków. Jedna z takich osób opowiada: każdego miesiąca muszę sprzedać tyle a tyle kont, tyle kart kredytowych, tyle ubezpieczeń. Jeśli nie wyrobię normy, nie dostanę premii. A moja pensja to minimalna płaca. Nie wyżyję. Jest mi przykro, kiedy wkręcam w takie historie ludzi, ale mam na utrzymaniu siebie i dziecko. A do tego kredyt. Jak w ciągu trzech miesięcy nie zrealizuję zadania, to mnie zwolnią. Chodzę do spowiedzi, płaczę nocami, ale sprzedaję.
Ofiary
O tym, co mają do powiedzenia ofiary podobnych praktyk, można się przekonać, choćby przechadzając się po internetowych forach. Jedni walczą przed sądami, inni zwijają się w kłębek i rezygnują. Ale zanim sami, drodzy czytelnicy, zaczniecie szukać, na koniec przytoczę kilka przykładów. Z akt sprawy wziętych.
Pewna kobieta, bizneswoman, przychodzi do banku z wnioskiem o pożyczkę – 50 tys. zł. Pracownik, po wypytaniu jej o sytuację finansową, dochody, posiadane nieruchomości itp. załamuje ręce. Droga pani, mam dla pani fantastyczną propozycję. 50 tys. to za mało, mogę pani oferować kredyt hipoteczny na kwotę 330 tys. zł. Te 50 tys. weźmie sobie pani i wykorzysta zgodnie z planami, a resztę włożymy w polisolokatę. Kredyt sam się spłaci! Polisolokata zapracuje. (Tutaj w ruch idą foldery oraz kolorowe flamastry, którymi doradca wykreśla zyski, jakie musi, bo innej możliwości nie ma, odnieść kobieta). Kobieta złapała przynętę. Więcej – tak nakręciła swoje dorosłe dzieci, że i one zastawiły cały swój majątek. Dostali 1 mln zł, z czego 850 tys. zł wylądowało na polisolokacie. Teraz nie mają nic. Kobieta leczy się psychiatrycznie. Dzieci rozważają emigrację. Kwota kredytu urosła do 2 mln zł.
Wykształcony, przedsiębiorczy mężczyzna po sześćdziesiątce, chory na nowotwór. Do TU przyszedł razem z żoną. Opowiedział historię życia i choroby. Podkreślał, że chce tak zainwestować swoje pieniądze, żeby w każdej chwili mieć do nich dostęp. Że nie chce zamrażać gotówki, bo może potrzebować terapii za granicą. Wcisnęli mu „produkt” na 10 lat. „W każdej chwili może pan zlikwidować lokatę”. Pod warunkiem że zapłaci „opłatę likwidacyjną”, a wtedy nie zostanie nic. Ale tego już nie powiedzieli.
Kobieta, profesor, ulokowała tylko 10 tys. zł. Mówiła pośrednikowi, że jest stara, że pieniądze mogą jej być potrzebne na leczenie. I pech sprawił, że potrzebna była operacja kolana. – W przypadku tej pani akurat udało się skutecznie reklamować i pieniądze zostały jej zwrócone – przyznaje pani mecenas. Może sprawiła to siła znanego w świecie elit nazwiska, może przypadek. Inne osoby nie miały tego szczęścia. Czekają na to, co postanowi sąd.
Cały artykuł na stronie :
http://serwisy.gazetaprawna.pl/finanse-osobiste/artykuly/768380,polisolokaty-to-tylko-reklamowe-foldery-a-tracimy-na-nich-oszczednosci-zycia.html